Gdy
wyrzucają Cię przez drzwi, pchaj się oknami! -
takie zdanie usłyszałam od mojej przyjaciółki Klaudii, gdy poczułam gorzki smak
porażki oraz gorycz, że jednak marzenia się nie spełniają.
Jak wcześniej się chwaliłam, udało mi się
dostać do linii lotniczych. Jednak moja historia, nie jest niestety taka błaha,
jak od wielu ludzi z tej branży - po prostu wysłałam CV i się udało!
Niestety, nie w moim przypadku.

Jak tylko we wrześniu się obroniłam,
od razu planowałam próbować swoich sił w lotnictwie. Wiedziałam, że jesienią i
zimą odbywa się wiele naborów, praktycznie każda linia wraz zbliżającym się
sezonem, szuka kandydatów na personel pokładowy. Nie tracąc czasu, od razu
wzięłam się do nauki angielskiego, który przez pięć lat studiowania znacznie
się pogorszył. I tak dziennie powtarzałam słówka, oglądałam filmy po angielsku,
czytałam książki - robiłam co mogłam, aby jak najwięcej obcować z językiem.
Pierwszą rozmowę, z tej branży miałam bodajże 3 grudnia. Gdy tylko odebrałam
zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną, ogarnął mnie szał radości... i paniki.
Czytałam wcześniej na wielu forach, że są to bardzo specyficzne rozmowy, w
których zazwyczaj proporcja kandydatów do liczby miejsc jest rażąca.
Do sprawy, jak to ja,
podeszłam od razu bardzo poważnie. Elegancko ubrana, niczym stewardessa, w
idealnie zaczesanych włosach i z uśmiechem na twarzy 3 grudnia weszłam do sali
pełnej kandydatów. Sam widok takiej ilość osób przyprawił mnie o zawrót głowy.
Większość z nich, bo oczywiście były wyjątki w dżinsach, wyglądała jak personel
pokładowy. Atmosfera w oczekiwaniu na pierwszy etap była całkiem przyjemna.
Poznałam wiele ciekawych osób, którzy tak jak ja marzyli o lataniu. Spora część
z nich miała już doświadczenie w tej branży, na przykład po upadłym niedawno
Bingo Airways.
Nie liczyłam, że mam jakiekolwiek szanse wśród tylu
ludzi, z takim bagażem doświadczenia.
Jednak jakimś cudem udało mi przejść
pierwszy etap - scenki z pasażerami. Znalazłam się w finałowej ósemce. Byłam w
ogromnym szoku. Z pięćdziesięciu osób zostało osiem, a to dopiero był początek.
Drugi etap - prace grupowe, była dla mnie niesłychanie ciężki, jednak jakimś
cudem znowu się zakwalifikowałam. Byłam przeszczęśliwa, czytając swoje imię i
nazwisko na kartce wywieszonej na drzwiach sali, czułam się niczym jak
bohaterka amerykańskiego filmu.
Dochodziły już późne godziny popołudniowe.
Byłam już przemęczona stresem i nerwami, ale szczęśliwa. Przede mną został
ostatni etap i tylko sześć osób - rozmowa kwalifikacyjna. Pomimo iż, przebiegła
w miłej atmosferze, a ja już gdzieś w środku się cieszyłam, że się udało, jest
szansa, że będę stewardessą. Kilka godzin po całej rekrutacji zadzwonili do
mnie, że niestety nie przeszłam ostatniego etapu.
Świat mi się zawalił.
Serio.
Ogromny ból w środku,
potok łez, nad którymi nie potrafiłam zapanować, rozgoryczenie i w kółko
przewijające się pytania z rozmowy oraz twarze które świeżo poznałam.
Cierpiałam bardzo. Może przez to, że tak bardzo pragnęłam tej pracy? A może
przez to, że byłam już o krok, aby ją dostać? W tym dniu zasnęłam w ciuchach,
skulona i zapłakana. Następnego dnia rano okazało się, że łzy nie przestawały
lecieć. Nadal mnie bolało gdzieś tam głęboko w środku. W całej tej mojej
małej katastrofie bardzo mnie wspierał Patryk, który na szczęście nie pocieszał
mnie głupkowato, czyli: będzie dobrze, a co się stało, że się udało? uda
ci się jeszcze! będzie dobrze! Po prostu, był przy mnie, mocno przytulał
i ocierał moje cieknące łzy.
Wieczorem następnego dnia, Klaudia,
która mocno trzymała za mnie kciuki w spełnianiu marzeń, postanowiła wyciągnąć
mnie na kawę (no dobra, na piwo ;)) Nie miałam ochoty opuszczać swojego domu,
ale wiedziałam, że powinnam wyjść do ludzi, a nie zadręczać się wspomnieniami.
I tak, jak dla mnie to wszystko było końcem świata, tak Klaudia otworzyła mi
oczy, pokrzyczała na mnie trochę i postawiła mnie do pionu. Nigdy nie zapomnę,
jak ona w sekundzie znalazła milion dobrych stron całego tego przeżycia. I
przede wszystkim w kółko wpaja mi do głowy jedno zdanie: Kochana nie chcą Cię
drzwiami, wchodź oknami.!!
Tak więcej postanowiłam, że nie poddam
się. Były jeszcze dwie linie, które powinna w krótkim czasie ogłosić nabory, a
jak się nie uda będę próbować za rok.
Przez kolejne trzy miesiące chodziłam na różne, teraz
z perspektywy czasu, wręcz głupkowate rozmowy kwalifikacyjne, w miejscach w
których tak naprawdę nawet nie chciałam pracować. Czasami dostawałam już
załamania nerwowego, że nadal nie mam pracy. Aż tu pewnego dnia zadzwoniła do
mnie Pani z kolejnych linii lotniczych zaprosić mnie na spotkanie. Tym razem
podchodziłam do wszystkiego bardzo sceptycznie. Byłam zdeterminowana jak nigdy,
ale dobrze wiedziałam czego mogę się spodziewać - dużej ilości dobrych kandydatów,
oraz ciężkiej rekrutacji.
Po tygodniu dostałam
maila, że witają mnie w swojej lotniczej rodzinie!
Byłam i jestem przeszczęśliwa. Spełniło się
moje marzenie.
Po co Wam o tym piszę?
Z kilku powodów. Aby Was przekonać, że..
1) Marzenia się spełniają!
2).. ale, aby do tego doszło, trzeba włożyć
całe swoje serce w pracę nad tym,
3) Nigdy się nie poddawaj!
4) Akceptuj porażki i wyciągaj z nich
wnioski.
5) Nigdy nie hamuj łez, z czasem same
przestaną płynąc,
6) I pamiętaj, nie ma rzeczy niemożliwych!
P.S. Od jutra wracam już do regularnego blogowania z tradycyjną tematyką ;)